…blablabla święte miasto blablablabla bazylika blablabla Ściana Płaczu.
Wszystko fajnie.
Ale mnie Jerozolima chyba już zawsze będzie się koajrzyć z tłumem turystów (nie znoszę), natrętnymi sprzedawcami wszystkiego (jeszcze bardziej nie znoszę), próbami wymuszeń „fifty szekel” za niechciane przez nas „pokazanie drogi” (wystrzelać tych wszystkich arabskich „I’m licensed guide” machających przed nosem pomiętą wizytówką jakiegoś biura podróży i głuchych na „we don’t need your help”) i Ścianą Płaczu, która zamiast miejsca zadumy okazała się kolejną tłumną atrakcją turystyczną.
Podróż do tego miasta pozwalała poczuć, co to znaczy mieć wycelowaną w twarz lufę karabinu. Dziwnie się można czuć jadąc autobusem z grupą młodzieży odbywającą służbę wojskową, gdzie prawie każdy trzyma na kolanach sporych rozmiarów strzelającą zabawkę, ale po jakimś czasie da się przywyknąć. W końcu można czuć się bezpiecznie mając taką obstawę…
Z racji ograniczonego czasu, zdążyliśmy zobaczyć w zasadzie tylko starą część Jerozolimy i zupełnie pominęliśmy szwędanie się po jej pozostałej części, nad czym bardzo ubolewam i mam nadzieję kiedyś ten błąd naprawić. Może wtedy wrażenie, które pozostało po wizycie, byłoby bliższe temu z Tel Avivu… A tak idąc wąskimi uliczkami cały czas zastanawiałem się, kto nas za rogiem zaczepi, żeby coś sprzedać w „speszal prajs for ju”.
Dowiedziałem się za to w Jerozolimie kilku bardziej lub i mniej przydatnych rzeczy:
- Nikon F3 jest odporny na upadki na pryzmat z wysokości półtora metra (jeszcze tylko wymienić płytkę chodnikową i nie będzie śladu upadku…)
- Yashica FX-3 również
- 16GB na focenie w rawach na wyjeździe to też mało
- „private bathroom” wcale nie musi oznaczać łazienki na wyłączność w hostelowym pokoju
Był to niestety ostatni punkt tego zbyt krótkiego wyjazdu i kolejnym przystankiem było lotnisko Ben Gurion, gdzie trzeba było znieść jedyne 9 godzin czekania na odprawę (start o 3 rano) i samą odprawę, która trwała ponad dwie godziny. W końcu to Izrael.