Jak już wspomniałem, przypomina momentami biedne dzielnice jakiegoś amerykańskiego miasta, a nad samym morzem zaniedbaną wersję Miami. Mnie będzie się chyba już zawsze kojarzyć z palmami, zaniedbanymi warsztatami gęsto usianymi w wąskich uliczkach i zakładami fryzjerskimi.
Całodzienne szwędanie się bez większego planu po mieście to całkiem fajny sposób na zobaczenie tego, czego przewodniki nie pokażą, czyli z perspektywy turysty muzealno-zabytkowego niczego ciekawego. Bez spinania się, bez pośpiechu. Większość rzeczy opisanych w przewodniku olaliśmy, po prostu chodziliśmy i oglądaliśmy miasto, od rana do późnego wieczora. Szkoda, że to nie lato – zyskalibyśmy jeszcze kilka jasnych godzin. Niestety, przyrody się nie oszuka i wspomniany wieczór zaczął się już w okolicach godziny 17.
Zajbardziej chyba zatłoczonym miejscem w mieście jest standardowo targowisko. Po części nastawione na turystów i ociekające pamiątkami, po części jednak nastawione na mieszkańców, którzy mogą się tam zaopatrzyć w normalne żarcie. Fajne miejsce na robienie zdjęć, ale obfotografowane już z każdej strony po tysiąc razy przez miliony turystów. Ceny, jak na Izrael, znośne. I pyszny sok wyciskany prosto z pomarańczy, który, jak się później okazało, można kupić na każdym kroku (szczególnie w znienawidzonej przeze mnie Jerozolimie – o tym kiedy indziej). Sok zdecydowanie wart kupna i była to jedna z rzeczy jedyna rzecz, którą kupowało się z przyjemnością.
Więcej zdjęć na flickrze